Dzienniki podróży | Ilość zdjęć: 1 | 08.05.2019
Zaczęliśmy od Negombo i „Lush Land” gdzie dobrze ubrany właściciel przywitał nas w swoim domu. Przez 14 lat pracował na budowach w Dubaju aby na niego zarobić. I zarobił. Szczęśliwy, dumny opowiadał jakie ma plany co dalej zrobi ze swoim hotelikiem. Zostawiliśmy u niego część bagażu ponieważ mieliśmy tam spać po powrocie ale zamachy wszystko zmieniły… Turyści wyjechali a on musiał zamknąć dom. Zwolnić obsługę i czekać na kolejny rok. Rozmowa z nim była wyjątkowo przykra. Zgaszony głos i smutek człowieka, któremu wszystkie plany legły w gruzach.
Kolejny krok to Pinnawala. Tu po raz pierwszy przekonaliśmy się jakim skarbem był nasz Tuk Tuk. Zamiast wylądować w przypadkowym hotelu objechaliśmy kilka miejsc i trafiliśmy do przepięknych bungalowów z widokiem na dżunglę. Celem było odwiedzenie mieszkających w okolicy słoni ale nawet bez nich miejscówka warta była poświęconych jej godzin drogi.
Dalej… Dalej to droga do Anuradhapury. 145km! Myślałem, że kark mi odpadnie. Po przyjeździe marzyłem tylko o wygodnym noclegu ale tym razem trafiliśmy kiepsko. Na miejsce dojechaliśmy nocą w pełnym deszczu. Musieliśmy szukać czegoś szybko i trafiliśmy też szybko. Pokoik o pow. 10m2 był tak mały, że poza łóżkami mieściło się w nim tylko jedno krzesło. Cóż było robić. Poszliśmy spać aby rano zwiedzić pierwszą stolicę Sri Lanki i jak najszybciej ruszyć dalej.
Gdzie? Do Dambulli i pensjonatu koło Sigiriya. Tu trafiliśmy na rodzinkę i przyjemny pokoik w stylu amerykańskich moteli przy drodze. Nasz był na tyle wygodny, że mogliśmy odespać w nim trudy kolejnych kilku godzin jazdy. Tak przy okazji mała dygresja. Za każdym razem przed drogą liczyliśmy ile godzin pojedziemy i za każdym jechaliśmy dwa razy dłużej. Urok jakiś czy co?
Po safari i wizycie w jaskiniach z Dambulli ruszyliśmy do Kandy. Znów cały dzień w Tuk Tuk z przerwą na oglądanie zęba Buddy. Dobrze usłyszeliście, w Kandy przechowywany jest ząb! Praojciec wszystkich trzonowców świata. Podobno nie da się go zniszczyć. Kilku próbowało ale bezskutecznie. Nam poza zębem Kandy do gustu nie przypadło. Zamieszkaliśmy kilka kilometrów dalej w nowym domu z widokiem na porośnięte dżunglą wzgórze. Plusem była duża kuchnia w której spędziliśmy Wielkanoc.
Z Kandy już krok do Haputale a tu kosmiczne widoki ukrytych w porannej mgle gór. Widoki za milion dolarów. Nie żartuję! Kiedy rano otworzyłem oczy nie mogłem oderwać od nich wzroku. Widziałem wiele pięknych górskich miejsc ale panorama z naszego tarasu potrafiła wbić w fotel największego nawet gbura.
I znów droga, i znów cały dzień za kierownicą. I znów bolący kark i marzenia o ciepłej poduszce. Tym razem trafiliśmy do miejsca iście magicznego. Stary kolonialny dom z jeszcze starszymi kolonialnymi meblami i niezwykłą historią. Myślę, że kiedyś ją opiszę bo jest warta kilku zdań. Miejsce od razu pokochały nasze dzieci. Thanuge, pracujący tam ogrodnik okazał się cudownym kompanem do zabawy. Wspólne włażenie na dachy, zrywanie kokosów albo zabawa w chowanego były dużo lepsze niż ciągle zakazujący czegoś rodzice. Trudno się dziwić, że pobyt w Tangalle zakończył się płaczem i prośbami abyśmy zostali dłużej. Niestety, droga nas wzywała. I tak zamiast 2 dni zostaliśmy z Thanuge okrągły tydzień.
Myślicie, że to już koniec? Nic z tego! Kolejnym miejscem, do którego dotarliśmy był dom Moniki. Tzn. Monika nie miała na imię Monika ale nie byliśmy w stanie wymówić oryginału no i tak już zostało. Jej rodzina od 9 pokoleń zajmuje się medycyną ajurwedyjską a sama Monika od kilku lat prowadzi klinikę w Polsce. Co więcej całkiem nieźle mówi po Polsku! Jej dom rodzinny okazał się niezwykłym miejscem. Kojąca cisza i panujący tam spokój pozwalały odetchnąć od trudów podróży. Tak też zrobiliśmy, odetchnęliśmy. No może z mała przerwą na wizytę u Basi i Artura. Ich Surfing Villa to energetyzujące miejsce. Wystarczy wejść, usiąść i porozmawiać aby nabrać chęci do nawet najbardziej wymagających zadań. Np. zmagania się z deską surfingową i lankijskimi falami.
Dalej spotkała nas przygoda rodem z filmu „lśnienie”. Widzieliście ten film? Pusty hotel i przytłaczająca cisza? Tak właśnie wyglądają teraz hotele na Sri Lance. Po ostatnich atakach turyści wyjechali a ich miejsce zajął szwendający się po korytarzach wiatr. Byliśmy jedynymi gośćmi. Cały hotel i basen tylko do dyspozycji Oli i Eryka! Na śniadaniu siedzieliśmy w wielkiej, pustej sali a rząd kelnerów tylko czekał aby podsunąć cieplutką jajecznicę pod samiuteńki nos.
To co dla nas było super wygodą dla Lankijczyków stało się prawdziwą katastrofą. Odpływ turystów to przede wszystkim odpływ kasy. Dom, w Negombo, ten z którego ruszyliśmy w podróż został zamknięty (brak gości) a my musieliśmy szukać nowej miejscówki. Ale jak to się mówi nie ma tego złego… Znów trafiliśmy w niezwykłe miejsce i na niezwykłego gospodarza. No bo jak inaczej nazwać „Pana” który goni się po swoim domu z obcymi mu dzieciakami i bawi z nimi w chowanego???
I w taki oto sposób dotarliśmy do punktu startowego. Zamknęliśmy liczący dokładnie 1465km krąg po wyspie. Spaliśmy w 10 domach, poznaliśmy dziesiątki osób i zobaczyliśmy setki wyjątkowych miejsc. Czego można chcieć więcej…
P.S. Jakby co mamy wszystkie adresy miejscówek w których byliśmy i służymy kontaktem.