Dzienniki podróży | Ilość zdjęć: 1 | 23.11.2018
Czas na zmiany! Koniec z lenistwem! Pora podnieść cztery litery, wziąć się za sport. Ruszyć do boju by zrzucić zbędne kilogramy. I po co? Przecież za chwilę pojawi się on i jego… „banana bread”
Jak dobrze mieć postanowienia. A jeszcze lepiej w nich wytrwać. Np. budzić się codziennie rano i pomimo tysiąca wymówek zwlec z łóżka. Założyć buty do biegania i ruszyć przed siebie. Pierwsze minuty to prawdziwy dramat. Przez przymknięte powieki, zaspane oczy ledwo widzą świat. Nogi z trudem stawiają kolejne kroki a żółwi trucht dopiero po kilku minutach zmienia się w miarę przyzwoity bieg. I właśnie wtedy docierasz do plaży. O tej porze świat budzi się do życia. Hindusi ściągają na wodę swoje łodzie. Inni sprzątają bałagan po wieczornych gościach a jeszcze inni rozstawiają stoliki i pełne dupereli stragany. Leniwe krowy podnoszą się z piasku a biegające wokoło psy rozpoczynają poranną gimnastykę. Nad wszystkimi unosi się jeszcze lekka bryza i rześkie powietrze poranka. Dopiero za kilka minut słońce przebije się ponad palmami. Zaświeci prosto w oczy, skróci oddech i zleje potem i tak już mokrą koszulkę. Na jego widok na twarzy pojawi się uśmiech. Kroki staną się lżejsze, tempo szybsze a widoczna na końcu plaży rzeka zacznie rosnąć w oczach. Byle do niej dobiec! Koniec! jeszcze tylko obrót i bieg do domu.
Tam czekają zaspane maluchy, które za chwilę umyją zęby, wciągną przygotowane przez mamę śniadanie i wskoczą na stojący na podwórku skuter. Pora do szkoły. To już ostatni punkt programu. Potem tylko ostanie zakupy i można brać się za pracę. Tak, tak, nawet tutaj stanowi ona niezmienny element codziennego programu. Odpalasz komputer ale z tyłu głowy czekasz tylko na jedno. I właśnie o tym jednym miał być te artykuł…
Kiedy pochylony nad ekranem zaczniesz klepać w klawiaturę, z ulicy dobiegnie znajomy dźwięk trąbki. Ani wcześniej, ani później. Dokładnie „on time”! Tak jakby nasz „banana master” miał tu zamontowaną kamerę i tylko czekał aby wkroczyć do akcji. Na czerwonym piachu uliczki pojawi się nieśmiertelny rower z wielkim koszem na bagażniku. Dlaczego nieśmiertelny? Wystarczyć spojrzeć na pokrywającą go warstwę rdzy by od razu zrozumieć, że ma za sobą okres wojny i to to tej pierwszej. Nie rozpadł się chyba tylko dzięki pokrywającym go resztkom lakieru! No i determinacji właściciela, który codziennie rano przywozi nam świeże pieczywo. I to jakie.
Wystarczy jeden mały gryz byś zapadł się w niezwykły świat banana kejków. Pamiętacie film „pachnidło”? Scenę jak Dustin Hoffman otwiera buteleczkę? Zamyka powieki a przed jego oczami pojawia się ogród tysiąca zapachów? To teraz wyobraźcie sobie, że tak smakuje pierwszy kawałek banana kejka (zwanego czasem banana bredem). Podchodzicie do trzeszczącego roweru. Wskazujecie palcami ile placków chcecie. Master podnosi przykrywającą kosz płachtę. Wyciąga pachnące, obciekające tłuszczem i kaloriami kejki. Oddziera kawałek starej gazety, zawija i wręcza Ci te klucze do kulinarnego raju. Teraz musisz jeszcze tylko wytrzymać by nie zjeść ich przed dotarciem na taras. Tam czeka na ciebie świeżo palona kawa. Delikatnie, tak by nie pobrudzić się tłustą gazetą odwijasz kejki a potem… pora na pierwszy kawałek. Raj w ustach, niebo w gębie. Smak wart milionów.
Zwykła mała przyjemność w codziennym życiu. Popijasz łykiem kawy, zamykasz oczy, kładziesz ręce na bogatszym o tysiąc kalorii brzuchu i zadajesz sobie to jedno, najważniejsze pytanie. Na co było to całe bieganie…