Dzienniki podróży | Ilość zdjęć: 1 | 03.12.2018
Jechaliście kiedyś nocną z Margao do Canacony? Nie? No to posłuchajcie…
Plan jak to plan, czasem się powiedzie, czasem nie. Za każdym razem jego sukces zależy od spełniania się kilku składowych, Niestety, niektóre z nich nie zawsze mogą zależeć od Ciebie W naszym przypadku plan był prosty, podróż na północ i odwiedzenie trzech portugalskich posiadłości. Wieczorem przytulny nocleg a po śniadanku, świeżutcy wypoczęci wracamy do domku.
Tak przygotowani ruszyliśmy do boju. W naszej okolicy od kilku lat trwa budowa autostrady łączącej północ Indii z południem. Zbudowano już odcinki we wszystkich prowincjach poza Goa. Nie wiedzieć czemu, tu prace toczą się w iście żółwim tempie. Może to sprawa klimatu a może mieszkańców i ich podejścia do życia. Tak czy inaczej autostrada jest w budowie a cały ruch toczy się po starej, jednopasmowej drodze. I to jakiej! Drodze jak z dobrych filmów akcji, gdzie główny bohater z narażeniem życia próbuje wyminąć jadącą na niego ciężarówkę.
Odcinek pomiędzy Canconą, w której mieszkamy, a Margao, punktu kontrolnego naszej podróży, to troszkę ponad 40 km. Droga wije się pomiędzy przepięknymi porośniętymi dżunglą wzgórzami. Czasami opada w dół, by już za chwilę wzbijać się serpentyną na kolejne przewyższenie. Co jakiś czas przecinają ją budowane odcinki autostrady. Na te właśnie odcinki, w tumanach kurzu dojeżdża ciężki sprzęt. Cała droga nie ma kompletnie żadnych zabezpieczeń a stojące przy niej znaki już dawno pochłonęła dżungla.
Zresztą kto by na nie patrzył jeśli chwila nieuwagi na drodze może zakończyć się bliskim spotkaniem, np. z pędzącym ile sił autobusem. Autobus taki z racji swoich gabarytów uznaje przede wszystkim parametr siły. Tym samym nie zawraca sobie głowy czteroosobowym skuterem walczących o przeżycie białasów. Kiedy pierwszy raz mijało nas takie cudo, jego karoseria niemal otarła się o nasze lusterko. W sekundę otoczyły nas kłęby spalin a chwilę później podmuch gorącego powietrza. Poczułem jak skuterek faluje a moje ręce z trudem utrzymują go na drodze. By było ciekawiej autobusy to nie wszystko. Równie przebojowe są busy, mikrobusy, skutery, ciężarówki, cysterny, rowery i krowy. Jednym słowem wszystko co się rusza! Z obłędem w oczach przemierzałem kolejne odcinki modląc się o docelową przystań. Ale o dziwo… Z każdym kilometrem droga wydawała się równiejsza a zakręty łatwiejsze. Ola przestawała pytać kiedy dojedziemy a siedzący za mną Eryk wiercić. Nawet zamykającą kanapę Kasia ograniczyła uwagi pt. uważaj hopka, autobus jedzie, nie trzęś tek itd. itp. W coraz lepszych nastrojach minęliśmy Margao i wjechaliśmy w tzw. interior. Miejsce zapakowanej pojazdami ekspresówki zajęły wąskie drogi a wokół zrobiło się jakby ciszej. Tu pomiędzy drzewami z dala od ruchu miasta ukryły się 400tu letnie portugalskie dwory. Miejsca magiczne. Tak jakby w pełne zdobień i starych mebli wnętrzach zatrzymał się czas. O dworkach opowiem już niedługo bo teraz nadchodzi pora na główną atrakcję wieczoru? A brzmi ona tak…
Zmęczeni, wygłodzeni zjechaliśmy do przydrożnej knajpki. Robiło się już późno a tu wystarczy dosłownie pół godziny by z szarówki zrobiło się kompletnie ciemno. Postanowiliśmy coś zjeść no i zapytać o nocleg. Niestety dworki ( te które odwiedziliśmy) pełnią obecnie funkcje muzealne i nie zapewniają noclegu gościom. Tak jak z jedzeniem poszło nam całkiem nieźle, tak z noclegiem…
– hotel? – zapytał z uśmiechem Pan Hindus – no hotel, no bed. Sleep? Margao sleep. Good hotel!
Pech chciał że po odwiedzeniu dworków postanowiliśmy objechać Margao i bocznymi drogami dotrzeć jak najbliżej naszych włości. Tak zrobiliśmy, lecz kto mógł przypuszczać, że na przestrzeni …dziestu kilometrów nie znajdziemy noclegu??? Powrót do Margao oznaczał cofnięcie się spory szmat drogi, na który nie mieliśmy najmniejszej ochoty. Dalsza jazda na południe, równała się z postojami lub zwolnieniem przy każdej krowie i leżącej obok palmie. Jedynym wyjściem wydawało się ponowne przebicie do ekspresówki i podróż w stronę domu. Tak zrobiliśmy i dzięki tej decyzji w zupełnej ciemności po godzinie drogi wylądowaliśmy w… jak to śpiewali chłopaki z ac piorun dc? „Highway to hell!” Muszę stwierdzić, że nazwa była adekwatna do sytuacji. W czerni nocy co chwilę oślepiały mnie lampy pędzących ciężarówek. Miejsce wpadających w oczy tysięcy muszek, zajęły tony wiszącego w powietrzu pyłu. Zamiast wieczornej ciszy mieliśmy koncert na 100 tysięcy klaksonów. Nie, nie! Nie mogę tak narzekać! Były też plusy. Ola przestała pytać co sekundę o drogę, zmarznięty Eryk przestał się wiercić. Kasia co prawda dalej uczyła mnie prowadzić ale w panującym hałasie nie miałem okazji odebrać jej wskazówek. Kolejny plus to mój tyłek, który zdrętwiał tak bardzo iż przestałem go czuć. Co prawda zejście ze skutera zajmowało dwie minuty ale kto kazał mi z niego schodzić! I po co. Kość ogonowa i tak nie mogła boleć bardziej. A teraz finał…
Po godzinie tej jakże spokojnej drogi zatrzymał nas korek. Wszystko stało we wszystkich kierunkach i wszystko chciało to zmienić. Skutery wciskały się między auta, auta między autobusy a autobusy niemiłosiernie trąbiły na ciężarówki. I proszę, tu znowu plus. Przy takim korku nikt nie mógł nas zepchnąć z drogi. Tak mijała godzina za godziną a kiedy w końcu cali i szczęśliwi dojechaliśmy do domu, Kasia musiała włożyć sporo siły by pomóc mi zejść ze skutera…