Dzienniki podróży | Ilość zdjęć: 1 | 13.05.2019
To kolejny etap naszej podróży. Tym razem odwiedzimy święte miejsca hinduizm no i ośnieżone szczyty Himalajów. Zupełnie inny klimat od tego, który poznaliśmy na Sri Lance. Klimat dosłownie i w przenośni. Z 31C w Colombo zrobiło się 42C w New Delhi a miejsce buddyjskich stup zajęły świątynie pełne posągów Shivy. Także otaczający nas ludzie się zmienili. Lankijczycy to w większości przemili ludzie ale jakoś bliżej nam do Hindusów. Biją z nich trudne do opisania „pozytywne” emocje. Mają więcej luzu a otaczający ich bałagan po kilku chwilach robi się swojski (przynajmniej dla nas). Jasne! Zapachy, tony śmieci, krowy, psy, walące się domy i nieustający hałas mogą obrzydzić życie. Z drugiej strony wystarczy spojrzeć na twarze by sobaczyć uśmiechnięte oczy, wciągniętą pomocną dłoń, potok pytań i prób wyjaśnienia wszystkiego. Nawet pomimo kompletnej nieznajomości angielskiego i tak przez piętnaście minut będą Ci tłumaczyć gdzie masz iść zakładając, że doskonale ich rozumiesz.
Na Sri Lance czuliśmy się jak chodzące portfele. Owszem ludzie byli sympatyczni ale w 80% temat pieniędzy zawsze wychodził na pierwszy plan. Trafiliśmy na wyliczonych do granic właścicieli, którzy z uśmiechem pokazują Ci, że jeszcze to, to i to i że musisz zapłacić więcej. Nie spotkaliśmy się z tak naturalnym w Indiach machnięciem ręki. Na Sri Lance nikt nie dyskutuje, nie traci czasu na rozmowę o cenie. Kilka razy spotkaliśmy się ze zmanierowanymi tłumem turystów sprzedawcami, którzy ostentacyjnie prychają i traktują Cię jak persona non grata. Zresztą Lankijczycy u których mieszkaliśmy mówią dokładnie to samo. Strumień płynących od turystów dolarów zmienił ich rodaków. Poczuli tzw. kasę. Zaczęli stawiać ją na pierwszym miejscu nawet kosztem korzeni z których wyrośli. Buddyzm traci w walce z mamoną. To niestety brutalny fakt. Kilka ostatnich lat nieodwracalnie zmieniło styl lankijskiego życia.
To oczywiście subiektywna opinia. Każdy może mieć swoją własną a nasza wcale nie należeć do najbardziej trafnych. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak kiedyś na pewno wrócimy na tą niezwykła, zieloną wyspę.
A na razie jesteśmy w Haridwarze gdzie wczoraj razem z tysiącami Hindusów wzięliśmy udział Ganga Aarti. Ceremonii pełnej śpiewu, ognia i wody. Co wieczór, na prowadzących do Gangesu stopniach Mnisi dziękują i wznoszą błagalne prośby. Każdy z ognistą kulą w ręku kreśli nad wodą łuki tworząc mozaikę światła. Tuż obok trzymający się łańcuchów wierni zanurzają w rwącym nurcie świętej rzeki by zmyć z siebie doczesne grzechy. Po wodzie płyną pełne kwiatów łódeczki a wszystko to przy śpiewie tysiąca gardeł. Nie pamiętam kiedy brałem udział w tak czarującym wydarzeniu. Tak radosnym i tak szczerym. Nawet wyciągający rękę po parę rupii naciągacze nie byli w stanie zepsuć tej magicznej atmosfery. Nie zepsuł jej też powrót wypełnionym do granic możliwości tuk tukiem, kurz, pył, hałas i blokujące drogę krowy. Wracaliśmy pełni wrażeń niczym widzowie czarodziejskiej opery.
Kolejny raz przekonałem się, że Indie to naprawdę niezwykły kraj…