Dzienniki podróży | Ilość zdjęć: 1 | 26.04.2019
My chcieliśmy i to bardzo. Tzn. my chcieliśmy a dzieci bardzo. Trudno się im zresztą dziwić. Na same hasło jedziemy odwiedzić słoniki, stawały grzecznie przy tuk tuku i bez grymaszenia szykowały się do drogi.
Tylko, że tym razem nie mieliśmy jechać tuk tukiem… Czekało na nas prawdziwe safari! A kto z was wybrałby się na safari trójkołowcem? Na pewno nie nasza czwórka! Przecież mieliśmy jechać do Parku Minneryia gdzie jedynym poprawnym środkiem transportu są Jeepy!
Wynajęliśmy więc jednego z nich i uzbrojeni w aparaty, kanapki i hektolitry wody z cytryną czekaliśmy na start podróży. Najbardziej czekał Eryk, który na samą myśl, że pojedzie prawdziwym jeepem dostawał gęsiej skórki. Zresztą trudno mu się dziwić. Sam dobrze pamiętam jak reagowałem w przedszkolu na hasło czołg albo ciężarówa (w tamtych czasach jeepy stacjonowały tylko po drugiej stronie żelaznej kurtyny 😉 ). No więc załadowaliśmy się do tej terenowej maszyny i ruszyliśmy w drogę.
Na wstępie wyjaśnienie. Na Sri Lance parków narodowych jest kilkanaście i prawie wszędzie mieszkają słonie. W opiniach odwiedzających każdy z parków jest tym najlepszym. To troszkę jak z kupnem samochodu. Każdy nowy właściciel niezależnie od wrażeń z jazdy i tak powie że wybrał najlepsze auto.
Do nas przemówiły dwa główne argumenty. Minneryia jest niewielkim parkiem, gdzie dość łatwo o spotkanie z trąbatymi czworonogami. Taka podróż nie wymaga to wielogodzinnej drogi a tym samym ryzyka znudzenia i niecierpliwości maluchów. Po drugie akurat ten park był blisko naszej trasy a tym samym oszczędził mi dodatkowych nastu godzin za kierownicą ukochanego tuk tuka.
Już na początku okazało się że wybór był dobry a to za sprawą pewnej rodzinki, która wyszła z dżungli tuż koło naszego jeepa. Jechaliśmy sobie po międzymiastowej drodze a tu proszę… rozchylają się liście a za nimi wychylają trzy ciekawskie trąby. Nie żeby ktoś je tu zapraszał, szły sobie przez dżunglę i akurat przypadkiem trafiły na nasze auto. Lubimy takie przypadki!
A był to dopiero początek. Kilka minut później wjechaliśmy do parku a tam słoni było zdecydowanie więcej! Łaziły sobie to tu, to tam. Machały tymi swoimi trąbami, wyginały na boki albo dostojnie maszerowały wzdłuż naszej trasy. Wiecie, przez te kilka godzin poczuliśmy się z Kasią jak szczęśliwe przedszkolaki. Nie tylko przez słonie ale też przez obserwację naszych maluchów, które co chwila wyszukiwały kolejne wielkoludy. Oczywiście po nastym wskazanym zwierzaku ich entuzjazm znacznie opadł a zamiast „ O słoń!!!” było już tylko „ o słoń” ale przecież każdy znudziłby się ciągłym gapieniem na dostojnie kroczące wielkoludy. Może tak, może nie, któż to wie… My (tzn dorośli) po 4 godzinach jazdy bezdrożami nadal z wypiekami wypatrywaliśmy tych niezwykłych wrażliwców. I tego też Wam życzymy! Taki widok zostaje w pamięci na całe życie…