Dzienniki podróży | Ilość zdjęć: 1 | 05.04.2019
No właśnie, przyszłość. Myślę, że to słowo klucz do tematu rozmowy. Bo przecież właśnie o nią chcemy zadbać, zapewnić im jak najlepszy start. Dać dzieciom komfort i możliwość rozwoju. Czyż nie chcemy tego my wszyscy? Rodzice? I jak to się ma do zabrania ich na drugi koniec świata? Wyrwania z bezpiecznego, znajomego podwórka i rzucenia w wir nieznanego?
Ano ma się to tak, że my rodzice nie moglibyśmy chyba zrobić im lepszego prezentu. Piszę to z perspektywy 6-ciu miesięcy w Indiach. Teraz kiedy emocje opadły a fascynacja nowym światem ustąpiła miejsca codzienności, mogę na chłodno ocenić efekty naszego wyjazdu.
Nasze maluchy nigdy nie należały do zamkniętych w sobie domatorów. Zawsze było ich wszędzie pełno i upilnowanie przed kolejnym wybrykiem graniczyło z cudem. Mimo to w wielu sprawach zachowywały się dokładnie tak samo jak wszystkie inne znane nam dzieci. Wstydliwe, niepewne, często nieśmiałe a już na pewno nieskore do rezygnacji z dobrze im znanych zdarzeń i miejsc. I nagle lądują na drugim końcu świata, z dala od wszystkiego co znają. Bez języka, otoczone obcymi ludźmi i zwyczajami. Nawet jeśli ci ludzie są przemili, co z tego! To nie jest ukochana babcia ani koleżanka z przedszkola. Nie ma ulubionej zjeżdżalni ani pieska sąsiadów. Są tylko nowi, nowi, nowi…
Pierwsze tygodnie były wyzwaniem dla nas wszystkich. Nie jest łatwo odnaleźć się w innej grupie, zwłaszcza kiedy nie da się jej powiedzieć co się myśli. Gdzie chce się bawić, jak wygląda taki super samochód z fajną bazą albo dlaczego Ninja Go mają takie dziwne maski na twarzy. Brak znajomości języka może stać się barierą wpędzającą w samotność i unikanie kontaktu z innymi. Może jednak wywołać coś dokładnie odwrotnego! I właśnie tej odwrotności byliśmy świadkami na naszym podwórku. Język słów, zastąpił język migowy. Czwórka dzieci, mówiąca po Polsku, Hiszpańsku i Francusku nagle zaczęła się doskonale dogadywać za pomocą gestów i czterech angielskich wyrazów.
Nigdy nie zapomnę jak urzeczony patrzyłem na Marceuo, który machając rękoma i powtarzając w kółko „car,car” tłumaczył Erykowi gdzie będą się bawić i w co. Najciekawsze, że Eryk doskonale rozumiał o co mu chodzi i też machał rękoma udzielając zrozumiałej odpowiedzi. Wiecie, że ta czwórka nigdy nie miała problemu z porozumiewaniem? Wiecie, że Ola już po kilku tygodniach zaczęła dogadywać się z innymi dziećmi w szkole choć nigdy wcześniej nie mówiła po angielsku. Wiecie, że puszczone samodzielnie w świat maluchy bez trudu się w nim odnalazły? Poradziły sobie z trudnościami, znalazły rozwiązanie i w najbardziej naturalny sposób wkomponowały w nową rzeczywistość. Oczywiście nie obyło się bez płakania i przytulania bo ktoś coś im zrobił. Tylko, że takie płakanie ma miejsce niezależnie od miejsca. Tu z dala od domu tydzień po tygodniu obserwowałem jak nasze szkraby nabierają pewności siebie. Przestają ciągle szukać pomocy u nas, same radzą sobie z problemami a co najważniejsze same te problemy rozwiązują.
Gonią z kijami na podwórku, włażą na drzewa, skaczą ze skały do morza wywołując u mnie palpitacje serca. Na usta ciśnie mi się porównanie do mojego dzieciństwa i gonienia za piłką po podwórku. Tak jakbym cofnął się w czasie i zamiast grupki wpatrzonych w telefony dzieciaków widział bawiącą na trzepaku ekipę rozrabiaków.
Może co niektóry wróci do domu z rozbitym kolanem albo rozciętą ręką. Z rykiem zacznie krzyczeć jak boli i wołać „nie dotykać”. Kto wie, czasem takie rzeczy po prostu się zdarzają. Tylko, że z drugiej strony, ten trzepak, poobijane nogi i goniący się kumple nauczą go rzeczy, których nigdy nie odnajdzie w naszym poukładanym świecie…